Dziękujemy Bogu Ojcu za Wielkiego Papieża
Jesteśmy zwykłą katolicką rodziną, jest nas pięcioro żona Lucyna, ja Mirosław i trójka kochanych dzieci: najstarsi Patryk i Dawid - bliźniaki, 15 lat i rok młodsza Kasia (...).
Pisząc to świadectwo, jestem z Dawidem w Warszawie na oddziale onkologii w Centrum Zdrowia Dziecka, jest niedziela 12 marca 2006 roku. Jutro wracamy do domu po długiej i ciężkiej chorobie Dawida, ale wrócę do początku.
Był rok 2002, 19 marca św. Józefa, przypadek sprawił, że pojechałem po żonę do pracy, wracając zabraliśmy dzieci ze szkoły i wracaliśmy do domu. Niestety po drodze mieliśmy wypadek samochodowy (zderzenie czołowe nie z mojej winy). Widok zmasakrowanego samochodu, nie wskazywał, że możemy z niego wyjść cało, ale my oprócz żony, która była bardziej poturbowana wyszliśmy z niego prawie bez szwanku. Niedługo po owym zdarzeniu Dawid kilka razy zagorączkował i pojawił się u niego krwiomocz.
Udaliśmy się do lekarza 28 kwietnia 2002 roku. Pierwsza diagnoza: powiększona śledziona, więc chyba następstwo wypadku!? Niestety po dokładnych badaniach wieczorem tego samego dnia wyrok, guz nerki tzw. Guz Wilmsa, rozmiarów tak dużych, że nieoperacyjny.
6 maja 2002 r. trafiliśmy do Górnośląskiego Centrum Zdrowia Matki i Dziecka w Katowicach Ligocie na oddział onkologiczny. Zaczęło się leczenie chemioterapią, które pozwoliło doprowadzić do jak się później okazało pierwszej operacji, podczas której usunięto guza razem z nerką. Następnie dalsza chemioterapia, potem radioterapia i znów chemioterapia, gdyż badania histopatologiczne wykazały guza złośliwego IV stopnia. Leczenie trwało do maja 2003 roku. Później jeździliśmy na comiesięczne kontrole, wszystko wydawało się być w porządku, a nasze życie powoli wracało do normy.
21 kwietnia 2004 roku pojechaliśmy na kolejną kontrolę i niestety zdjęcie RTG ujawnia przerzut do płuc, więc kolejna chemioterapia zakończona powikłaniami i trafiamy do Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. Tu również chemioterapia, operacja płuc niestety nieudana, więc skierowano nas do Rabki na kolejną operację płuc. Operował jeden z największych autorytetów pulmonologii dr N.N. Badanie wycinka znów brzmi guz złośliwy IV stopnia. Powrót do Warszawy i znów chemioterapia. Nerka Dawida osłabiona leczeniem coraz gorzej pracuje, wyniki prześwietleń na szczęście są zadawalające i lekarze odstępują od zaplanowanych wcześniej dwóch ostatnich cykli chemioterapii, jest luty 2005 r.
Znów jest dobrze, planujemy wakacje i jeździmy na comiesięczne kontrole. Lipiec 2005 r. kolejna kontrola w Centrum Zdrowia Dziecka i pojawia się kolejny przerzut tym razem do śródpiersia i sytuacja staje się coraz trudniejsza. Kolejne badania wykazują, że guz rozpanoszył się na dobre i zaczyna gwałtownie rosnąć. Plany wakacyjne i normalne życie przestają istnieć.
Na 8 sierpnia zaplanowano biopsję ze śródpiersia, która ma pomóc w zaplanowaniu dalszego leczenia. Zabieg ma się odbyć około południa, niestety guz rośnie w takim tempie, że noc poprzedzająca zabieg staje się krytyczna.
Dawid ma kłopoty z oddychaniem i zabieg ze wskazań życiowych odbywa się zaraz rano i przekształca się w trwającą cztery godziny operację, podczas której rozlaną grasicę, która wg. opisu operacji przypomina szary szlam. Po zabiegu wdaje się gorączka, lekarze usuwają Dawidowi zbiera się płyn w opłucnej, Dawid dostaje cztery antybiotyki na raz. Jest pewna poprawa, ale guz rośnie, jego wymiary są zatrważające.
Dawid przestaje jeść, chodzić, a nawet siedzenie jest dla niego za trudne. Karmiony jest tylko workiem żywieniowym z kroplówki, a guz osiąga wymiary 10/14 centymetrów. Nadzieją stawało się sprowadzenie dla niego nowoczesnej chemii ze Stanów Zjednoczonych.
Stało się jednak inaczej, podczas jej podawania organizm Dawida zareagował silnym wstrząsem i natychmiast przerwano jej podawanie, by następnego dnia podać zwykłą, którą Dawid już wcześniej dostawał.
Cały czas opisuję tylko sprawy medyczne, nie wspomniałem nic o wierze i modlitwie. Jaka ona była? Być może za słaba, bez przekonania, albo za mało ufna. Modliliśmy się w wielu miejscach i wiem, że wiele ludzi modliło się za Dawida i za nas. Nie sposób wszystkich wymienić, ale chciałbym wspomnieć Księdza Dziekana Stanisława N. z Parafii Przemienienia Pańskiego w Buczkowicach, do której kiedyś należeliśmy i Księdza Proboszcza N. N. z Rektoratu Św. Antoniego w Kalnej, do którego należymy teraz.
Być może siła tej modlitwy i moje częste sny o naszym ukochanym Ojcu Świętym Janie Pawle II pozwalają nam z wielką wiarą podjąć decyzję o pielgrzymce do grobu naszego Papieża. Papież śnił mi się naprawdę często, ale tylko za życia, po śmierci tylko raz. Nie rozumiem tego, nic to w moim życiu nie zmie¬niło, a może miało zmieniać. Nie wiem. Nie rozumiem.
Dawid dalej leży, nie ma siły zrobić nawet kilku kroków wokół łóżka. Przedstawiliśmy mu z żoną propozycję wyjazdu do Rzymu do grobu naszego Papieża. Pomimo tego, że Dawid jakby pogodził się ze swoim losem, bo sam powiedział „dajcie mi spokojnie umrzeć" i że chce uścisnąć dłoń dziadziusia mojego ojca Władysława (28.11.1998 r.).
Na tę wiadomość odpowiedział tak: „ale ja nie mam tyle wiary". Przekonaliśmy go, żeby właśnie po nią tam pojechał. Następne trzy dni zaowocowały pierwszymi naprawdę strasznie trudnymi krokami, a lekarze stwierdzili, że jeżeli Dawid stanie na nogi, to wypiszą go ze szpitala, bo w domu będzie mu teraz najlepiej, nie wiedząc o naszych planach, a następną chemioterapię zaplanowano na l września, choć sam nie wiem, czy w to wierzyli.
Udało się nam w końcu wyjść ze szpitala i rozpoczęliśmy gorączkowe przygotowania do wyjazdu. Ksiądz Kazimierz pomógł nam zarezerwować noclegi w Domu Polskim w Rzymie na 23 września, ale stan Dawida nie pozwalał na wyjazd (niskie płytki krwi i możliwość krwotoku).
Nasza wiara w wyjazd i możliwość pielgrzymki była jednak niezłomna. Kilka dni później wyniki się poprawiły i w nocy z soboty na niedzielę 27 na 28 sierpnia całą rodziną wyruszyliśmy na pielgrzymkę naszego życia. Dawid jechał na leżąco, gdyż siedzenie było dla niego za trudne. W niedzielę zatrzymaliśmy się w Padwie u św. Antoniego patrona naszej Parafii i po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej, by w Domu Polskim być dokładnie na Anioł Pański w poniedziałek 2 sierpnia. Zostaliśmy bardzo życzliwie przyjęci, siostry wytłumaczyły nam, jak dojechać do Watykanu i że do grobu wpuszczają tylko do 18, a do Watykanu najlepiej jechać kolejką, bo nie znamy Rzymu, ale jak to zrobić, Dawid jest taki słaby, przecież nie je już tyle dni. Trochę odpoczęliśmy i ruszyliśmy. Udało się i przy grobie naszego Papieża byliśmy o 17.40 tuż przed zamknięciem. Było już pustawo i mieliśmy możliwość uklęknąć i dłużej się pomodlić. Oboje z żoną stwierdziliśmy później, że była to modlitwa inna niż jakakolwiek do tej pory. Prosiliśmy naszego Ojca Świętego Jana Pawia II o wstawiennictwo u Boga, o cud uzdrowienia dla naszego Dawida, ale pierwszy raz w życiu potrafiliśmy z wiarą i ufnością powiedzieć Bogu Ojcu bądź wola Twoja, wiedząc, że Jego zamysły są wielkie, a nasz rozum za mały, by próbować je zrozumieć. Poczuliśmy się jakoś dziwnie, nie potrafię tego opisać. To co się w nas stało, było takie wielkie, przeniknęła nas jakaś dziwna siła ciepłą ufności i niespotykanego spokoju i co najważniejsze pozostała do dziś. W naszym domu pojawiła się codzienna modlitwa, a w naszych rękach często różaniec.
Wracaliśmy do Domu Polskiego jacyś inni, promienieliśmy szczęściem i dziękowaliśmy Bogu za to, że mogliśmy się tam modlić. Czuliśmy, że dzieje się coś dziwnego, ale jeszcze to do nas nie całkiem docierało. Po drodze ze stacji, Dawid zaczął podbiegać, trzymając spodnie w rękach, bo mimo, że miał ubrane najmniejsze, to i tak mu spadało, taki był wtedy wychudzony. Po przybyciu na miejsce usłyszeliśmy od Dawida „przygotujcie kolację, chce mi się jeść". Spojrzeliśmy na siebie i nie mogliśmy uwierzyć w to, co słyszymy. Dawid zjadł, ale to nie koniec, około 22 przyszedł i poprosił, by mu coś przygotować, bo znów jest głodny.
Następnego dnia rano, po śniadaniu, pojechaliśmy jeszcze raz do bazyliki Św. Piotra i oczywiście na grób naszego Ojca Świętego. Nie wiedzieliśmy, jak się modlić, więc i prosiliśmy i dziękowaliśmy za to, co się stało, a potem całą piątką poszliśmy zwiedzać Rzym. Chodziliśmy razem z poznaną w Domu Polskim rodziną N.N. z Warszawy i przewodniczką, którą siostry prosiły, by nas oprowadziła. Dawid cały czas chodził równo z nami, choć dziesięć dni wcześniej, nie był w stanie zrobić kilku kroków wokół szpitalnego łóżka. W środę pojechaliśmy na plac Świętego Piotra, na audiencję Ojca Świętego Benedykta XVI, a ponieważ nie udało nam się w tym dniu dostać do grobu Jana Pawła II, przyrzekliśmy sobie, że trzeci raz nawiedzimy Go za rok w kolejnej pielgrzymce, jak Bóg da, pielgrzymce dziękczynienia.
Wróciliśmy szczęśliwi do domu, a 5 września stawiliśmy się w Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie na zaplanowaną chemioterapię. Jakżesz wszyscy byli zdziwieni, gdy Dawid zameldował się na oddziale uśmiechnięty, opalony i chodzący.
5 września wykonano prześwietlenie i tu stała się rzecz nieprawdopodobna. Wynik brzmiał: Guz prawie w całości wchłonięty. Zostały tylko powiększone węzły chłonne, na które jak zwykle zadziałano chemią i radioterapią.
Obecnie skończyliśmy chemioterapię, wyniki brzmią czysto. Jutro wracamy do domu, a od dłuższego czasu planujemy wyjazd do Rzymu, na grób Umiłowanego Ojca Świętego Jana Pawła II, by wyrazić naszą niewypowiedzianą wdzięczność, za uratowanie życia naszemu Dawidowi, a nam za dar nawrócenia do większej wiary.
Nie nam oceniać czy to cud, chociaż w naszych sercach nie ma innej definicji tego, co się wydarzyło. Dziękujemy Bogu Ojcu, za to, że dał nam takiego Wielkiego Papieża, który niesie nasze prośby przed Jego tron, a Jemu Samemu, za to, że raczy ich wysłuchiwać.
18.03.2006 r. (rodzice Ewa i Mirosław)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz