Kard. Dziwisz: Jan Paweł II nie był papieżem innym prywatnie, a innym publicznie (świadectwo)

Jan Paweł II nie był papieżem innym prywatnie, a innym publicznie – wyznał kard. Stanisław Dziwisz w osobistym świadectwie opublikowanym w niedzielnym wydaniu "L`Osservatore Romano". „Zawsze był sobą. Zawsze jakby stał przed Bogiem” – zaznaczył osobisty sekretarz papieża Polaka.
Drodzy przyjaciele,

Staję przed wami z „pochylonym czołem i wdzięcznym sercem”, by użyć sformułowania częstego w przemówieniach Jana Pawła II. Są to słowa, które wiele mówią o nim samym i o jego sposobie komunikowania – w każdym punkcie ziemi – ze świętym Ludem Bożym. Jest to sformułowanie, które mówi także coś o mnie, tego wieczoru, wśród nawału uczuć, które wypełniają moją duszę w chwili, kiedy mam dać pokorne świadectwo podczas tej „nocy wiary”, jak ją nazwano.

Stoję tu z „wdzięcznym sercem”. Mą wdzięczność wyrażam przede wszystkim Bogu. On wszystkim kieruje, On wzywa. On – pewnego dnia – zafascynował młodego Karola i zaprosił do pójścia za sobą. To On powierzył mu tak ważną posługę. To On zapragnął, żeby Kościół ukazał Karola Wojtyłę – Jana Pawła II na firmamencie błogosławionych i świętych.

Następnie moje serce przepełnione jest wdzięcznością dla papieża Benedykta XVI, który wśród pierwszych decyzji swego pontyfikatu przyłączył się do wołania tłumu „Santo subito”, pozwalając na szybkie rozpoczęcie procesu beatyfikacyjnego Jana Pawła II. O swoim poprzedniku mówił on zawsze z synowską i braterską miłością. Czynił to także w tych ostatnich tygodniach, przedstawiając Jana Pawła II jako „wielkiego świadku Boga i Jezusa Chrystusa w naszych czasach, jako człowieka napełnionego Duchem Świętym”.

Odczuwam wdzięczność wobec dwóch kardynałów wikariuszy, Ruiniego i Valliniego. Pierwszy z nich zatroszczył się o utworzenie trybunału zajmującego się diecezjalną fazą procesu beatyfikacyjnego Jana Pawła II, następnie z uwagą śledził jego przebieg. Drugi z nich, kard. Vallini, z wielką dbałością przygotował wydarzenie beatyfikacji tego współczesnego biskupa Rzymu, wezwanego z dalekiego kraju, który jednak od razu uznał się w pełni za rzymianina.

Moja wdzięczność kieruje się ku wam wszystkim, zebranym tu tego wieczoru, za ten wyraz miłości do waszego biskupa Jana Pawła. Powiedziałem, że rzymianinem czuł się on aż do szpiku kości. Z zachwytem spoglądał z okien pałacu apostolskiego na Rzym, nigdy nie syt widoku tego miasta swego wyboru. Był rzymianinem do tego stopnia, że błogosławił mu każdego wieczora, zanim poszedł spać. Patrzył z okna swego pokoju na oświetlony Rzym i nad swoim miastem kreślił znak krzyża. Był rzymianinem do tego stopnia, że plan Wiecznego Miasta miał zawsze w zasięgu ręki i zaznaczał parafie już przez siebie odwiedzone i te, które miał jeszcze zwizytować. Dlatego też sądzę, że jest on dzisiaj z nami szczególnie rad, uśmiechając się i błogosławiąc.

Stoję tu jednak również „z pochylonym czołem”, albowiem ogarnia mnie wielkie wzruszenie na myśl o jutrzejszym wydarzeniu. Wydarzeniu oczekiwanym, a jednak gdy nadchodzi, tak zdumiewającym, że zda się niemal nieprawdopodobnym. Papież, którego zaledwie sześć lat temu oddaliśmy ziemi, dziś jest nam przywracany na nowo jako błogosławiony w niebie. I tak możemy go również oficjalnie, wspólnotowo wzywać, prosząc o jego wstawiennictwo i wielbiąc Boga za jego pośrednictwem.

To, że dziś ogłaszany jest błogosławionym zawdzięcza temu, że był świętym już za życia. I takim był dla nas, którzy byliśmy tak blisko niego. Wiedziałem, że to święty. Wiedziałem od lat, gdy jeszcze żył, a nawet zanim został wybrany na stolicę Piotrową. Wiedziałem to od chwili, gdy zacząłem żyć blisko niego. Nie był to papież inny prywatnie, a inny publicznie. Zawsze był sobą. Zawsze jakby stał przed Bogiem.

Większość czasu spędzonego z nim upływała w ciszy, ponieważ wolał, by tak było. Być z Janem Pawłem II znaczyło kochać jego milczenie. Być jego współpracownikiem, sekretarzem, znaczyło przede wszystkim zapewnić mu przestrzeń życiową, krąg swobody, który oznaczał w pierwszym rzędzie czas i przestrzeń dla Boga. Bóg i już. Oni dwaj. Jan Paweł II był zakochany w Bogu. Szukał Go, nigdy nie męczył się Jego bliskością. Umiał zanurzać się w Bogu wszędzie i w każdej sytuacji: gdy czytał, albo znajdował się wśród ludzi czynił to z największą naturalnością. Modlitwa była dla Jana Pawła II jak oddychanie. Gdy potem mówił o Jezusie Chrystusie, opowiadał po prostu o swoim doświadczeniu.

Zawsze istniał związek między tym co mówił, a tym czym żył. Był zawsze autentyczny, także, a może przede wszystkim słuchając. Miał takie pełne wiary spojrzenie, a wiara była mocą i głębią tego spojrzenia. Był nie tylko świadom, ale też doskonale obecny. Było to tak, jakby on czuwał nad nami. I oczekiwał od nas, a także od młodzieży, która była na Placu św. Piotra, byśmy byli gotowi. Emanowała z niego także w tej sytuacji odwieczna, spokojna energia. Energia nadzwyczajna, która nieustannie popychała go do przodu, motywując do pytania się po każdym przedsięwzięciu: „A teraz co jest do zrobienia?”. Była to kreatywna siła, która wypływała z jego życia wewnętrznego.

Nie opuszczała go nigdy ścisłość myślenia: aż do samego końca ukierunkowany był na swój cel. Niczym biblijny patriarcha przygotował nas na rozstanie ze sobą, biorąc nas za rękę, skupiony na tym, co czynił. Umierał jak wojownik, zmęczony a zarazem świadomy: Oto ja, o śmierci, masz mnie, ale tylko na chwilę. Idę do swego domu, do mego Ojca i do mojej Matki, idę tam, gdzie zawsze pragnąłem być. Tam gdzie jest życie i gdzie naprawdę na zawsze jest się szczęśliwymi. Dziękuję.
(KAI) / Rzym
--
Katolicka Agencja Informacyjna
ISSN 1426-1413; Data wydania: 30 kwietnia 2011
Wydawca: KAI; Red. naczelny: Marcin Przeciszewski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz